Autobiografia adepta duchowości


Linki:
Najnowsze teksty i informacje
Dotychczas opublikowaliśmy
Zalecane praktyki duchowe
Nasza obecność w Facebook
Współpracuj z nami
Wesprzyj nas!
Profile

Autobiografia adepta duchowości

Anonimowy adept, który ukończył pierwszy etap kursu osiągania osobistej świadomości Chrystusa „Uniwersalne Klucze do Osobistej Świadomości Chrystusa” przekazany przez wniebowstąpionego mistrza, Jezusa i opublikowany w książce Kima Michaels’a Master Keys to Personal Chrishood, opowiada tutaj o swojej duchowej drodze.

Spis treści

– Wczesne lata życia
– Reakcje ludzi na moją osobę oraz pragnienie zdobycia szacunku 
     połączone z pozorną pewnością siebie
– Bóg, problemy świata i reinkarnacja
– Okres studiów: depresja, sztuki walki, duchowość
– Podjęcie pracy i budowanie kariery zawodowej
– Duchowość znów wkracza na pierwszy plan
– Studia w Arcane School (w Szkole Duchowych Tajemnic)
– Być liderem biznesu
– Rozdrażnienie, związki z ludźmi i nowy życiowy cel
– Intuicja, kreatywność i poczucie szerszego pola posługi
– Próba zrozumienia i stosowania pozytywnej nieszkodliwości
– Walka z niechęcią, aby puścić przywiązanie do rzeczy i spraw tego świata
– Ufność i radość
– Poznanie własnej psychiki
– Zmiana nauczycieli
– Fizyczne i emocjonalne zachcianki
– Dostrzec i zrozumieć własne ego
– Dualizm
– Poczucie bycia kimś nieważnym
– Uniwersalne klucze do osobistej Świadomości Chrystusa

  

Wczesne lata życia 

Wychowywano mnie w wierze katolickiej. Kiedy miałem siedem lat i kazano mi uczyć się katechizmu, po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że coś tu jest nie tak. Katechizm, gdyby ktoś z was nie wiedział, to zbiór pytań i odpowiedzi z nauki religii, które należy znać na pamięć. Musieliśmy się ich uczyć wieczorami, by następnego dnia w szkole udowodnić, że wykuliśmy je na blachę. Pamiętam swoją złość i opór. Uważałem, że owa praktyka była niewłaściwa, ale jako dziecko nie potrafiłem wytłumaczyć, dlaczego tak myślę. Pamiętam, że próbowałem dzielić się swoimi wątpliwościami, ale kto by się tam liczył z opiniami siedmiolatka.

Gdy byłem nastolatkiem, jak wielu moich rówieśników, zacząłem mieć problemy z poczuciem własnej wartości. Nie opuszczały mnie one nawet w dorosłym życiu. Kiedy patrzę na nie z obecnej perspektywy czasu, szczególnie ważne wydają mi się dwie sprawy: reakcje ludzi na moją osobę i pragnienie zdobycia szacunku połączone z pozorną pewnością siebie, oraz pakiet spraw: Bóg, problemy świata i reinkarnacja. 

 

Reakcje ludzi na moją osobę oraz pragnienie zdobycia szacunku połączone z pozorną pewnością siebie 

Moje zachowanie rzadko spotykało się z pozytywnym odzewem zarówno w szkole, w domu jak i wśród przyjaciół. Miałem swój udział w reakcjach innych ludzi na mnie, ale ci, którzy mieli na mnie wpływ, na przykład nauczyciele, nie doceniali moich możliwości. Nie pamiętam zbyt wielu pochwał. Czułem się, jakby to powiedzieć... poniżej przeciętnej. Zapewne dlatego stworzyłem obraz samego siebie pozbawionego poczucia własnej wartości. Jednak chciałem, by mnie szanowano i podziwiano i pragnąłem zdobyć panowanie nad sobą, by wypełnić to, co odczuwałem jako psychiczną pustkę.

Ten obraz samego siebie, choć ulegał pewnym zmianom, wywierał na mnie wielki wpływ przez kolejne dziesięciolecia. Poczuciu niskiej wartości przeciwstawiało się bliżej niesprecyzowane, ale niezachwiane przekonanie, że jakoś „dam sobie w życiu radę”. Chociaż przekonanie to zdawało się być prawdziwe, nie znajdowało jednak potwierdzenia w rzeczywistości. Zamiast mi pomagać, tworzyło frustrację, a inni odbierali je jako nadmierną pewność siebie czy wręcz arogancję.

Czułem, że jest ze mną coś nie tak i uważałem się za nieatrakcyjnego fizycznie, co miało tym silniejszy na mnie wpływ, że wówczas całkowicie utożsamiałem się ze swą cielesnością. Przeświadczenie to jeszcze bardziej wypaczało mój obraz siebie i umacniało poczucie mierności. Aby sobie z tym jakoś poradzić, unikałem dziewczyn. W sumie był to okres, kiedy pojawiła się u mnie emocjonalna kruchość, która da o sobie znać w kolejnych latach życia.

 

Bóg, problemy świata i reinkarnacja

Jako starszy już nastolatek, zacząłem zastanawiać się nad problemami ludzkości. Dlaczego niektórzy rodzą się w uprzywilejowanych warunkach, podczas gdy inni w straszliwej biedzie, albo w patologicznych rodzinach? Dlaczego kochający Bóg miałby pozwalać na taką niesprawiedliwość i oceniać wartość ludzi na podstawie jednego życia, a potem wysyłać ich na zawsze do nieba albo do piekła? 

Nierozsądna wydawała mi się wiara, że nieśmiertelny stwórca umieścił pewne istoty na małej planecie, dał im siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat życia, odpowiednik „kosmicznego mrugnięcia powieką”, aby potem nacisnąć stoper i powiedzieć „Oto, na co zasłużyłeś” a następnie dać im rajskie rozkosze, albo skazać na przeżywanie wiecznego koszmaru.

Na dobrą sprawę, byłoby to nie tylko nierozsądne, ale również nieuczciwe. Wydawało mi się, że coś jest z tą ideą nie tak i zacząłem zastanawiać się nad reinkarnacją. Wyglądała ona na bardziej racjonalne wyjaśnienie. Dawała możliwość doświadczania zarówno pozytywnych, jak i trudnych sytuacji życiowych, a Bóg osądzałby nas (jeśli rzeczywiście tak by to miało działać), na podstawie znacznie dłuższego okresu czasu niż jedno krótkie życia. Chociaż wydawało mi się to bardziej rozsądne, nie byłem jednak całkiem przekonany. 

Nie zastanawiałem się jeszcze wtedy nad tym, dlaczego wszechmocna boska istota miałaby w ogóle stwarzać, oceniać i osądzać mniej doskonałe formy życia, aby potem przenieść je na zawsze do nieba lub piekła. Nie zadałem sobie pytania: „Czemu to służy? Czyż nie jest to poniekąd okrutne?” Tak jak każdego nastolatka, niemal całkowicie pochłaniały mnie problemy codziennego życia. Ale potem, kiedy podjąłem studia, wszystko się zmieniło.

 

Okres studiów: depresja, sztuki walki, duchowość

Zbiegło się to z pierwszym prawdziwym kryzysem w moim życiu. Studiowałem wówczas na uniwersytecie, z dala od domu i nie miałem pojęcia, że to był kryzys. Na szczęście, dzięki niemu osiągnąłem pewien stopień przebudzenia. W kryzysie tym pojawiło się pięć wątków – niektóre były pozytywne, inne negatywne.

Zaczęło się od czegoś, co mnie zainspirowało. W filmie Wejście smoka zobaczyłem Bruce'a Lee, mistrza sztuk walki i nie mogłem uwierzyćwłasnym oczom. Walki były pozorowane, ale brutalne, jednakże Lee pokazał drzemiące w człowieku możliwości w sposób, który zrobił na mnie wrażenie. Dzięki temu doświadczeniu zająłem się karate i uprawiałem ten sport intensywnie przez następne trzy lata. Chciałem zostać tak sprawnym i odpornym jak mój idol, trenowałem więc intensywnie i próbowałem uzyskać kontrolę nad umysłem za pomocą ćwiczeń koncentracji stosowanych w jodze. W ten sposób, nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem wzmacniać poczucie własnej wartości. Pojawiły się jednak problemy... W czasie, kiedy trenowałem sztuki walki, nie pamiętam już dlaczego, przez miesiąc lub dwa, żyłem w potwornym lęku przed śmiercią i tym, co po niej jest, albo czego nie ma! Mój lęk przejawiał się dwojako:

Po pierwsze bałem się bycia pochowanym żywcem, ale poradziłem sobie z tym, gdy zdałem sobie sprawę, że wraz z postępem współczesnej medycyny to się już prawie nie zdarza.

Po drugie, i co dotknęło mnie o wiele bardziej, bałem się tego, co dzieje się po śmierci. Panicznie bałem się tego, że fizycznie będę martwy, ale wciąż świadomy, a wokół mnie będzie tylko nicość, atramentowa ciemność, samotność, na zawsze. To było jak niekończąca się wersja bycia żywcem pogrzebanym w trumnie, gdzie poczucie fizycznego ograniczenia i fizycznej śmierci zastąpione zostało poczuciem wiecznej nicości, samotności i bezsensowności. Ten lęk przed tym, że się dowiem, iż po zgonie stałem się nieśmiertelny, ale że zostałem sam w ciemności, wiedząc, że życie nie ma sensu i celu, przerażał mnie przez kilka tygodni. Podsyciło to moją determinację, aby zrozumieć coś więcej z tajemnic życia.

W tym samym czasie, z powodów, których wówczas nie rozumiałem, stopniowo pogrążałem się w depresji, pomimo mojej miłości do karate… Straciłem zainteresowanie przedmiotami, które studiowałem. Nie uczęszczałem na wykłady i seminaria. Czułem się zagubiony, beznadziejny, dryfujący i samotny. Wszystko wydawało się pozbawione sensu. Nic nie miało wartości.

Ten okres depresji trwał około dwóch lat, aż do chwili opuszczenia uniwersytetu. Nikt nie był w stanie mi pomóc i coraz bardziej odsuwałem się od ludzi. Miałem przyjaciół i uprawiałem sporty, ale nie wpływało to na istotę depresji. Poszedłem więc do lekarza, aby porozmawiać o swoim problemie. Pamiętam, że byłem zdecydowany nie brać żadnych antydepresantów. Nasza rozmowa przebiegła mniej więcej tak:

Lekarz: "Witam, z czym masz problemy?"
Ja: "No, czuję się trochę przygnębiony. Nie widzę celu swojego życia i to mnie deprymuje."
Lekarz: "Czy masz przyjaciół, przebywasz z ludźmi?"
Ja: "Tak, mam przyjaciół, ale nie w tym problem."
Lekarz: "Więc w czym?"
Ja: "No cóż, nie jestem pewien co do sensu życia. To wszystko chyba nie ma sensu."
Lekarz: "O co ci chodzi? Rodzimy się, żyjemy, umieramy. Koniec historii. Nie widzę w tym żadnego problemu!"
Ja: "W porządku, doktorze, dziękuję za poświęcony mi czas."

I to wszystko. Niezbyt to było pomocne! Kłopot w tym, że nikt wówczas nie mógł mi pomóc. To, co mnie martwiło, innym wydawało się mało interesujące i nieważne. Jeden z przyjaciół nawet zezłościł się na mnie za moje zafiksowanie na punkcie bezsensowności. Zdałem sobie sprawę, że będę musiał sam sobie z tym poradzić i że lepiej nie rozmawiać o tym z innymi.

Innym z problemów był fakt, że chociaż wkładałem wysiłek woli i zdyscyplinowanie w karate, w głębi duszy nie wierzyłem, że osiągnę w nim mistrzostwo, o którym marzyłem. Siła mojej woli i moje przeświadczenia ciągnęły mnie w przeciwnych kierunkach i to, jestem pewien, miało negatywny skutek.

Jest to ważne, ponieważ właśnie ta sytuacja i lęk przed śmiercią sprawiły, że aby zrozumieć sekrety życia zacząłem czytać książki z dziedziny osobistego rozwoju i ezoteryki. Zacząłem czytać o innych sztukach walki i wówczas natknąłem się na koncept "ki". "Ki" to japońskie słowo (odpowiednik chińskiego "chi") określające siłę życiową lub życiową energię. W Indiach zwą to "prana." Dowiedziałem się o praktykujących sztuki walki, którzy korzystali z moc "ki" i stali się mistrzami swoich sztuk. Zafascynowały mnie moce przypisane ich zdolnościom w kierowaniu "ki" siłą woli. To doprowadziło mnie do studiowania buddyzmu zen i pamiętam, że przeczytałem książkę D. T. Suzuki’ego "Zen i kultura japońska."

To, co czytałem, inspirowało mnie i podnosiło na duchu. Ciągle pozostawałem jednak w depresji. Częściowo dlatego – choć wówczas o tym nie wiedziałem – ponieważ nie miałem celu, który nadałby mojemu życiu sens, kierunek i znaczenie. Częściowo też dlatego, że to, o czym się dowiadywałem zdawało się tak odległe i nieosiągalne.

W tym czasie, głęboko wewnątrz, czułem często się wściekły i sfrustrowany… gdy nagle zorientowałem się, że dużą część tej wściekłości i frustracji stworzyłem ja sam. Pamiętam jak w pewien słoneczny dzień podczas spaceru zadrzewioną aleją odkryłem, że moje uczucia wypływały z wyobrażeń, które żywiłem gdzieś umyśle. Ulegałem sile sugestii snów na jawie, tworząc w myślach schematy, które mnie irytowały i frustrowały jak gdyby były zupełnie prawdziwe. Co gorsza, stało się to moim nawykiem! Zdałem sobie sprawę, że takie podejście czyniło mnie nieszczęśliwym i z pewnością miało wpływ na moje relacje z ludźmi. Słowem, uświadomiłem sobie, że moje odczucia, nie miały rzeczywistych podstaw. Byłem jednak odpowiedzialny za ich skutki i musiałem ponosić tego konsekwencje! Jeśli zatem miałem doświadczać innego życia, byłem zmuszony coś zmienić.

Zaniechałem przede wszystkim – wyzwalającego we mnie uczucie gniewu – marzenia na jawie. Rezultat tego mnie zadziwił; byłem podekscytowany odkryciem, że emocjonalna burza w mojej głowie ucichła. To była moja pierwsza duchowa lekcja, która nauczyła mnie, że nie jesteśmy ani naszymi emocjami, ani myślami i że, jeśli tylko zechcę, mogę wziąć za nie odpowiedzialność i nad nimi panować. Narodziło się we mnie nowe pragnienie pełniejszego zrozumienia życia i dlatego znów zacząłem rozglądać się za książkami o tematyce duchowej.

W końcu, w trakcie tych przeżyć – i być może z pomocą moich lektur – doszedłem do wniosku, że reinkarnacja musi być prawdziwa, pomimo faktu, iż dorastałem jako katolik mający wierzyć w to, że żyjemy, umieramy, zostajemy osądzeni i trafiamy do nieba lub piekła. Wywnioskowałem, że niemożliwym jest, aby miłosierny Bóg decydował o losie ludzi na podstawie siedemdziesięciu latach życia – mgnienia oka w porównaniu z niekończącą się boską egzystencją. Jednak nie dyskutowałem tego poglądu z nikim innym.                

Wniosek dotyczący reinkarnacji był ważny, ponieważ, mimo, iż pozostawał jedynie konceptem (nie pamiętałem przecież swoich poprzednich wcieleń) usunął mój lęk przed śmiercią. I chociaż można by twierdzić, że była to tylko emocjonalna proteza – sposób radzenia sobie z lękiem przed śmiercią – to nie mogę zgodzić się z taką oceną, ponieważ uczucie lęku przed śmiercią zniknęło i już nie powróciło.

Mam wrażenie, iż okres ten synchronizuje się z pierwszym kryzysem w moim życiu, który wyniknął przede wszystkim z potrzeby odnalezienia odpowiedzi na dręczące mnie pytania duchowe i problemy z samooceną. Duchowa strona tego kryzysu dotyczyła dwóch aspektów: mojego życiowego celu i potrzeby wyjaśnienia wielkich tajemnic życia. Podsumowując, nazwałbym go etapem "konstruktywnego duchowego niezadowolenia". Pojawi się on ponownie w późniejszym okresie mojego życia, ale pod inną postacią.

Czymś dobrym dla mnie, jako dwudziestojednolatka, było to, że kryzys ten przyczynił się do otrzymania pewnych ważnych odpowiedzi. Pomógł mi on również wyznaczyć mój pierwszy życiowy cel. Chciałem zostać zawodowym instruktorem karate. Pomimo tego, iż okazał się on nietrafnym celem (porzuciłem go mając dwadzieścia dwa lata), to jednak tymczasowo dał mi nadzieję, pozwolił określić kierunek w życiu, usunął depresję i pomógł mi ukierunkować całą energię na jego osiągnięcie.

 Zanim ukończyłem dwadzieścia jeden lat, kryzys dobiegał końca, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Depresja zmalała i czułem się lepiej z samym sobą. Uczucie smutku pojawiało się tylko sporadyczne. Ale to jeszcze nie był koniec kryzysu i nie rozwiązałem jeszcze w pełni sprawy "życiowego celu", co ponownie wypłynęło na powierzchnię jako kolejny kryzys, gdy ukończyłem dwudziesty trzeci rok życia. 

Jakie więc duchowe lekcje udało mi się przyswoić? Odkryłem, że przynajmniej jeden z moich negatywnych stanów emocjonalnych został stworzony przeze mnie samego i że mogłem się go pozbyć za pomocą aktu woli. Byłem też przekonany o prawdziwości procesu reinkarnacji. Czyniłem więc postępy i częściowo odkryłem dlaczego byłem nieszczęśliwy. Pozostała jednak chęć zrozumienia czegoś więcej z tajemnic życia.

Karate dało mi tymczasowo poczucie życiowego celu, a tego właśnie mi brakowało – choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie uświadamiałem sobie również, że poczucie celu jest dla mnie kluczowe. Nie mając życiowego celu, doświadczałem kryzysu sensu istnienia. Karate wypełniło tę pustkę, ale tylko częściowo. Odczuwałem wprawdzie satysfakcję ze swoich postępów, ale nie doświadczałem radości i to nie pozwoliło mi się cieszyć tymi przeżyciami. Była to wyraźna wskazówka ze strony życia, jednakże wówczas nie dostrzegałem tego w ten sposób. Wątek radości w moim życiu – a raczej jej braku – będzie się jednak przewijał przez następne dwie dekady.

Chociaż skutki ówczesnego zamieszania w moim wnętrzu, szukanie egzystencjalnych odpowiedzi i wysiłki włożone w naukę karate były głównie moją wewnętrzną sprawą, to jednak odczuwali je również moi rodzice. Martwili się moim samopoczuciem, moimi słabymi wynikami w studiach i wyczuwalnym życiowym "dryfowaniem". Nie rozumieli, co się ze mną działo i dlatego dochodziło między nami do pewnych tarć. Mówiąc szczerze, nie byłem wówczas kimś łatwym we współżyciu.

 

Podjęcie pracy i budowanie kariery zawodowej 

Okres ten trwał czternaście lat, od dwudziestego pierwszego do trzydziestego piątego roku życia.

Po uniwersytecie planowałem zdobycie jakiejkolwiek pracy w mieście mojego instruktora karate i spożytkowanie większość wolnego czasu oraz pieniędzy na treningi. Problem tkwił w tym, że odrzucano moją kandydaturę wszędzie, gdzie ubiegałem się o zatrudnienie. Trwało to sześć miesięcy i sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czy mój plan ma jakiekolwiek szanse na realizację.

W siódmym miesiącu pewna firma zaoferowała mi pracę w moim rodzinnym mieście. Przyjąłem ją, akceptując fakt, że moje poszukiwania pracy w pobliżu miejsca zamieszkania mojego nauczyciela karate spełzły na niczym. Przyjąłem następujące podejście: "Będę tu pracował przez jakiś czas, zaoszczędzę trochę pieniędzy a potem przeprowadzę się do miasta mojego instruktora.". Nie przewidziałem jednak, że praca mnie zainteresuje i będę miał dobre wyniki w tym, co robię.

Stopniowo, w ciągu następnych dwóch lat, pomysł zostania instruktorem karate wygasał, lecz nie było mi z tym źle. Po prostu, gdzieś w głębi duszy nie wierzyłem, że mógłbym być wystarczająco dobrym instruktorem tej sztuki walki. Pomysł ten inspirował mnie przez minione dwa lata emocjonalnej walki, która teraz dobiegła końca i jej zadanie zostało wykonane. Nadszedł czas na przejście do nowego etapu.

Nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że moja depresja zanikła, ale teraz widzę, że skończyła się ona, gdy podjąłem pracę. Dlaczego? Częściowo dlatego, że znalazłem nowy cel, a mianowicie możliwość wykazanie się w niej, a częściowo dlatego, że poznałem dziewczynę, która wkrótce została moją żoną.

Do dwudziestego trzeciego roku życia praca pochłaniała mnie bez reszty. Jednak potem głębokie poczucie braku spełnienia powróciło. Nie była to dotkliwa depresja, jakiej doświadczałem na uniwersytecie, raczej niezrozumiałe poczucie niezadowolenia z tego, co w pracy robiłem. Nie mogłem tego uczucia nazwać, w skutek czego popadłem w drugi kryzys.

Swoją pracę dostałem przypadkowo, żyłem z dnia na dzień, nie mając poczucia robienia "zawodowej kariery" – coś było nie tak i czułem się zawiedziony. Rozczarowanie ujawniło się z pełną mocą, gdy ukończyłem trwające trzy miesiące szkolenie na dyrektora zarządzającego i uzyskałem szerszą perspektywę oglądu swojej pracy. Gdy powróciłem do swojego wydziału kadr, gdzie pracowałem, odkryłem, że ta praca już mnie nie satysfakcjonuje. Przez następne dwa miesiące nie potrafiłem jednak odkryć dlaczego.

Pamiętam, że pewnego wieczora poszedłem na długi spacer i wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że nie chcę już wykonywać swojej dotychczasowej pracy. Praca, którą wykonałem w ramach szkolenie na dyrektora pomogła mi dostrzec szerszy obraz. Teraz już wiedziałem, że domeną firmy było projektowanie, produkcja i sprzedaż dóbr i wszelkie jej inne funkcje miały drugorzędne znaczenie. Chciałem być bliżej rdzenia działalności firmy, a praca w dziale kadr nie była wystarczająco tego blisko. Co więcej, uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy w życiu miałem przed sobą stabilny, długoterminowy cel: chciałem zostać liderem branży, rzeczywistym dyrektorem.

To zapoczątkowało dekadę intensywnego samodoskonalenia i nauki o biznesie na kilku stanowiskach, a w międzyczasie ożeniłem się z moją dziewczyną i przyszły na świat nasze dzieci. Przez jakiś czas mieszkaliśmy za oceanem i musieliśmy adaptować się do nowych kultur, a w jednym przypadku nawet nauczyć się nowego języka. Musiałem stawić czoła wyzwaniom, o których nie sądziłem, że im podołam. Kilka razy musiałem przezwyciężyć poważne wątpliwości (i pohamować łzy) czy uda mi się wykonać powierzone mi zadania. Rozpracowywałem dany problem intelektualnie i tworzyłem plany, który zmieniał coś wcześniej "niemożliwego" w możliwe. W owym czasie proces ten powtarzał się wielokrotnie. Uczyłem się myśleć w sposób, którego wcześniej nie znałem. Była to ciężka praca.

Jednocześnie musiałem zacząć myśleć o innych, gdyż zanim skończyłem trzydzieści trzy lata, mieliśmy już troje dzieci. To zakwestionowało moje myślenie tylko o sobie. Było mi trudno dążyć do wyznaczonego celu, będąc jednocześnie mężem i ojcem.

W ciągu tego czternastoletniego okresu mój wcześniejszy głód duchowej wiedzy osłabł. Sięgając po materialny "sukces", moja kariera zawodowa, romans, małżeństwo i sprawy rodzinne zawładnęły moim życiem i zepchnęły (co było bolesne) najpilniejsze dla mnie osobiste wyzwania na dalszy plan. Jednakże na początku kolejnego okresu mego życia pragnienie zrozumienia tajemnic życia powróciło.

 

Duchowość znów wkracza na pierwszy plan

Gdy miałem mniej więcej trzydzieści sześć lat, coś zaczęło mnie niepokoić. Czułem, że czegoś mi brak. Próbowałem, używając skutecznej dotąd metody, przeanalizować moje cele życiowe, aby znaleźć nowy impuls do działania. Cele te skupiały się na, łatwych do określenia, materialnych sprawach takich jak pieniądze, praca, którą chciałem wykonać i wolny czas. Próbowałem włączyć w to jakiś duchowy wymiar. Zamieszczałem w moich planach wzmianki o "duchowym rozwoju", ale nie wiedziałem wówczas o co mi dokładnie chodziło. Było to zbyt mgliste.

W końcu, tak jak wcześniej w życiu, zacząłem walczyć z samym sobą. Tym razem nie było to jednak aż tak bolesne doświadczenie – częściowo dlatego, że byłem szczęśliwszym człowiekiem, a częściowo dlatego, że źródło dyskomfortu nie tkwiło, jak wcześniej, w emocjach. Niemniej jednak wiedziałem, że sytuacja była poważna. Doświadczałem czegoś, co mogę nazwać "duchowym niepokojem". Czułem wyraźnie, że czas mi ucieka, postanowiłem więc zrobić coś decydującego, aby pokonać tę wewnętrzną udrękę. Pamiętam moją potrzebę wzniesienia się "o stopień wyżej."

Znalazłem wtedy w księgarni książkę Alice Bailey. Mogło to być "Light of the Soul” (Światło Duszy) lub "Initiation. Human and Solar” (Inicjacja, Ludzka i Solarna), nie pamiętam. Czytając ją, poczułem w sobie potrącenie czułej struny. Tekst w jakiś sposób wydawał się "słuszny", wiążąc chrześcijańskie i wschodnie koncepcje duchowości z techniczną, niemal naukową nutą. Treść książki cechował niezwykły autorytet. W ciągu następnych dwóch trzech lat nabyłem jeszcze kilka książek Alice Bailey, która twierdziła, iż nie była ich autorką, że zostały jej one telepatycznie podyktowane przez duchowego mistrza. Nigdy wcześniej nie słyszałem o duchowych mistrzach, byłem jednak gotów rozważyć ich istnienie. Mówiąc szczerze, nie miałem sprecyzowanych poglądów na ten temat. Moją jedyną troską było to, czy książki „brzmią” prawdziwie i czy mi pomagają.

Jednak wewnętrzny niepokój został tylko częściowo ukojony. Zdobywałem wiedzę teoretyczną, ale nie stosowałem jej w swoim życiu. Wszystko, czego się nauczyłem – a ze względu na trudności ze zrozumieniem tybetańskich ksiąg, nie było tego wiele – pozostawało na poziomie intelektualnym. Byłem "salonowym studentem duchowości."

Gdy miałem trzydzieści osiem lat, niepokój sprzed dwóch lat powrócił ze zdwojoną siłą. Wówczas zrozumiałem, że muszę zacząć traktować swoją duchową edukację poważniej. W swoich książkach Bailey zachęcała do kontaktu z ich wydawcą w sprawie studiów w Arcane School (w Szkole Duchowych Tajemnic). Arcane School oferowała kursy "odwiecznej mądrości" poprzez medytację, studia i posługę, jako sposób na prawdziwe życie. Byłem stremowany, ale napisałem do wydawcy, by wyrazić swoje zainteresowanie.

Odpisano mi, przysyłając kwestionariusz zawierający dwadzieścia pięć trudnych, głębokich pytań, takich jak: Dlaczego chciałem studiować w ich szkole? Czy uważam, że mam jakieś rasowe, religijne lub ideologiczne uprzedzenia? Jaką mam wizję spożytkowania dobrodziejstw moich studiów? Co uważam za największą przeszkodę w moim psychicznym i duchowym rozwoju? Jaką rolę odegrał w moim życiu lęk? Jakie postępy poczyniłem w kontrolowaniu swojej osobowości za pomocą mocy duszy? Które części mojej psychiki kontroluję najsłabiej? Co według mnie znaczy i czego dotyczy pojęcie “ścieżka duchowa?” Co znaczy dla mnie słowo “posługa?”

I tak dalej... Bardzo poważnie zastanawiałem się nad odpowiedziami na te pytania i ich sformułowanie zajęło mi około dwóch tygodni. Przy okazji uświadomiłem sobie kilka rzeczy o samym sobie, na przykład, że trzymał mnie w swej mocy lęk przed porażką. W każdym razie do szkoły mnie przyjęto i rozpocząłem naukę. Równocześnie w firmie, w której pracowałem otrzymałem stanowisko dyrektora.

Przyjęcie nowego stanowiska i podjęcie studiów w Arcane School były, jak myślę, początkiem końca trzeciego poważnego kryzysu w moim życiu. Kryzys ten nie był podobny do tego, który przeżywałem w wieku 18-21 czy 23-24 lat – tamte były bardziej emocjonalne, płynące z mojej osobowości. Obecny napędzany był przez moją duszę, lub raczej, by tak się wyrazić, przez mego wewnętrznego Chrystusa. Mój wewnętrzny Chrystus przemówił do mnie pełnią mocy: ”W porządku, zyskałeś na zintegrowaniu twojej psychiki, rozwinąłeś się osobowościowo, ale obudź się, jeszcze wiele pracy przed tobą. Nie poradzisz sobie beze mnie.”

Czego nauczyłem się w tym okresie? Po pierwsze, że mieszanka lęku przed porażką i pragnienia dobrego samopoczucia kierowały całą moją karierę zawodową. To była moja największa siła – dawała mi motywację i determinację. Jednocześnie była także moją największą słabością – byłem uwięziony w stworzonym prze siebie kieracie, napędzanym pragnieniem i lękiem. Z jakim rezultatem? Często byłem niecierpliwy i poirytowany. Po drugie, nauczyłem się, że rozwój duchowy był jednak kluczową częścią mojego życia i wymagał znacznie większego zaangażowania, niż tylko okazjonalna lektura kilku książek.

 

Studia w Arcane School

Byłem studentem szkoły Arcane School przez trzynaście lat. Jej uczniowie wykonują swoje zadania drogą korespondencyjną, a kurs ma swoje źródło w Raja Yoga1. Nigdy nie spotkałem swoich nauczycieli. W ciągu pierwszych dwóch lat nie poznałem nawet ich imion. Chodziło o to, aby nasze relacje pozostały bezosobowe, aby uniknąć traktowania ich jak bohaterów. Ponadto, uczniowie mieli zrozumieć, że wyłącznie oni sami są odpowiedzialni za swoje postępy lub ich brak. 

Szkoła wysyłała mi wydruki wykładów do przestudiowania. Posługiwano się w dużej mierze materiałami z publikacji Alice Bailey, ale nie tylko. W późniejszych latach dołączono, na przykład, materiały o Agni Yoga2. Na końcu każdego bloku dokumentów znajdował się zestaw pytań, na które musiałem odpowiedzieć pisząc wypracowanie. Lekcje zawierały coś, co opisałbym jako intelektualno-duchowy materiał oraz propozycję praktykowania pewnej formy medytacji. Każdego miesiąca kilkukrotnie czytałem zatem przesłane materiały, sporządzałem notatki do wypracowań i praktykowałem polecaną medytację przez 15-20 minut dziennie. 

Nie było to jednak wszystko. Pod koniec każdego dnia szkoła kazała nam analizować jego wydarzenia i określać, jaką rolę w nich odegraliśmy. Analiza miała być szczera i pozbawiona emocjonalnego zaangażowania. Miało nam to pomóc w zrozumieniu tego, co się wydarzyło i w rozważeniu, dlaczego mogło mieć to znaczenie. W ten sposób mogliśmy, oczywiście, dostrzec naszą odpowiedzialność za wpływ na te wydarzenia lub przynajmniej za nasze na nie reakcje. Miało nam to również dać szanse dostrzeżenia w jakim stopniu zachowywaliśmy się jako dusze, a w jakim stopniu jako ofiary przyzwyczajeń naszego ego. W końcu, pod koniec każdego miesiąca, szkoła prosiła nas o przesłanie odręcznie napisanych raportów. Komentowaliśmy w nich nasze spostrzeżenia i to, czego nauczyliśmy się w danym miesiącu (szczególnie to, co dotyczyło nas samych), odpowiadaliśmy na zadane pytania i stawialiśmy własne pytania naszemu „bezimiennemu” nauczycielowi.

Prace pisemne pomagały nam przyswoić sobie ezoteryczny – nie zawsze jasny – materiał Bailey. Ich pisanie nie było jednak obowiązkowe. Można było zrezygnować z kursu w dowolnym momencie. Szkoła nie wywierała nacisku na kontynuowanie kursu – wszystko zależało od ucznia. Szkoła nie wysyłała jednak następnej lekcji, jeśli nie ukończyło się poprzedniej.

 

Być liderem biznesu

W miesiącu, w którym rozpocząłem studia w Arcane School, podjąłem nową pracę jako dyrektor zarządzający w firmie, której właścicielem była międzynarodowa spółka. Ponad dekadę pracowałem w niej na trzech różnych stanowiskach. 

Pamiętam, że w pierwszym tygodniu pracy uświadomiłem sobie jak bardzo uzależniłem swoje życie od innych. Do tej pory ludzie postrzegali mnie jako eksperta w mojej dziedzinie, jednak jako dyrektor generalny nie można być ekspertem we wszystkim. Jest to po prostu niemożliwe. Musisz przyjąć do wiadomości, że inni wiedzą więcej, że jako specjaliści mają większe doświadczenie i często miewają lepsze kontakty. Zamiast opierać swoje działanie na dawnym poczuciu tożsamości, musisz zaakceptować fakt, że do pewnego stopnia jesteś zależny od ich ekspertyz. Jeśli tego nie zrobisz, znajdziesz się na psychicznym odludziu.

To był dla mnie moment przebudzenia i pogłębiło to moje poczucie związku z innymi. Poczucie przynależności do małżonka, dzieci czy rodziny to jedno, ale rozpoznanie głębokiej więzi z kolegami z pracy jest czymś zupełnie innym.

Po dwóch latach pracy na stanowisku dyrektora sprawy w firmie zaczęły się źle układać. Spadła sprzedaż dla naszych głównych klientów, ponieważ popyt na ich własne produkty się zmniejszył Co gorsza, fabryka jednego z naszych największych klientów została zniszczona na skutek pożaru. Była to klęska tak dla nich, jak i dla ich największych dostawców, łącznie z nami. Wydarzenie to wpłynęło negatywnie na nasze wyniki finansowe. Kiedy pewnego miesiąca wykazaliśmy straty, kwatera główna zaczęła krytykować moje decyzje i moją przydatność na stanowisku. Pojawiły się komentarze w stylu: “Wiedziałem, że nie da rady.” Uwagi te nie bolałyby tak bardzo, gdybym sam nie miał (wcześniej podświadomie) wątpliwości, co do swojej osoby.

Przez okres około dwóch miesięcy przechodziłem przez piekło. Nie mogłem spać. Dręczyła mnie myśl: “Może nie jestem człowiekiem, za którego się uważałem.” Nie wiedziałem wówczas zbyt wiele o psychologii, teraz jednak wiem, że moje ego zostało obnażone. Miałem pewne solidne wyobrażenie o sobie samym, ale teraz, gdy sprawy przybrały negatywny obrót, zostało ono podważone. Odczuwałem lęk. To było okropne. Niewidziałem innego sposobu na poradzenie sobie z tą trudną sytuacją poza kontynuowaniem pracy.

Przebrnąłem przez ten okres, moja pewność siebie wróciła i lata mijały. Gdy po raz trzeci objąłem stanowisko dyrektora, poczułem, że płynę na fali. Zadanie jakie mi postawiono zdawało się być łatwiejsze. Wiedziałem już jak smakuje “niepowodzenie” – czy też bycie postrzeganym, jako ktoś komu się nie powiodło – oraz jak się po nim podnieść. Oczywiście kontynuowałem moje studia i medytację z w Arcane School, o czym jednak wiedzieli tylko moja żona i dzieci.

Podczas pracy na trzecim stanowisku dyrektora zacząłem świadomie pracować nad moją motywacją dążenia do sukcesu, aby zmienić ją z lęku przed porażką w wolę posługi. Nie pamiętam kiedy uświadomiłem sobie, że było to kluczem do połączenia energii o wyższej wibracji z brakiem lęku, ale gdy to już do mnie dotarło, wydało się czymś oczywistym. Trzeba zrozumieć, że lęk przed porażką jest siłą motywującą wielu liderów biznesu. Mnie również motywował on przez dziesięciolecia. Chociaż moje życie wyglądało na poukładane i zarabiałem wystarczająco dużo na utrzymanie rodziny, praca przynosiła mi satysfakcję, ale nie radość.

Myślę, że wynikało to częściowo z mojego zbyt wybujałego poczucia odpowiedzialności. Istnieje cienka granica pomiędzy byciem odpowiedzialnym wobec kogoś, a byciem odpowiedzialnym za kogoś. Wydaje mi się, że czasami przekraczałem tę granicę i brałem pracę – oraz siebie – zbyt serio. Jeśli połączyć tę skłonność ze lękiem przed porażką, widać wyraźnie dlaczego nie odczuwałem radości z pracy.

Zacząłem jednak odczuwać radość, jako siłę motywującą, kiedy dokonałem zamiany lęku przed porażką na wolę służenia innym, czyli moim współpracownikom. Powinienem był pracować dla właścicieli i akcjonariuszy firmy, aczkolwiek ten rodzaj motywacji nigdy nie był dla mnie zbyt ważny; w moich oczach pozostawali oni bezimiennymi ludźmi bez twarzy. Ja troszczyłem się o najbliższych współpracowników.

Wracając do kwestii lęku przed porażką, to uwolniłem się spod jego wpływu jeszcze bardziej, gdy przeczytałem jedną z książek Neale Donalda Walsch’a2. Pomogła mi ona zrozumieć, że złudzenia tkwią w fałszywych założeniach i przeświadczeniach, które wydają się być fundamentalnymi i niepodważalnymi, ale jednak są fałszywymi założeniami dotyczącymi życia, takimi jak to, że jesteśmy oddzieleni od innych lub, że porażka ma rzeczywiście realny wymiar. Pomogło mi to zrozumieć, że mój lęk przed porażką bazuje na kłamstwie, a porażka jest tylko wytworem mojego ego. Mogłem teraz przewartościować pojęcia „porażki” i „momentów uczenia się.” Co więcej, stawiałem sobie pytania w stylu: „Dlaczego potrzebuję takich i takich rezultatów, aby poczuć się szczęśliwym? Dlaczego nie mogę po prostu zdecydować, że jestem szczęśliwy?” Tego rodzaju pytania pojawiały się często w środku nocy, gdy nie mogłem zasnąć i nieustannie prosiłem swoją duszę, by przezwyciężyła tę iluzję. Rezultat? Rozluźnienie związku między lękiem przed porażką i początki – ale tylko początki – przełamania automatycznej więzi między osiąganymi wynikami, a odczuwaniem szczęścia.

 

Rozdrażnienie, związki z ludźmi i nowy życiowy cel

Gdy po raz pierwszy podjąłem pracę na stanowisku dyrektora, zacząłem rozumieć, że potrzebuję nowego życiowego celu. Zamysł awansowania na dyrektora motywował mnie przez ostatnie piętnaście lat, teraz jednak był już nieaktualny. Podświadomie pojawił się nowy cel. Chciałem zostać „dobrym dyrektorem”, co oznaczało najpierw służenie moim pracownikom i (w drugiej kolejności) akcjonariuszom poprzez udoskonalanie biznesu i urzeczywistnienie wizji, której częścią ludzie chcieli zostać. Założenie to miało wpływ na motywy moich działań i podejmowane wybory przez następne dziesięć lat, aż do następnego kryzysu zapoczątkowanego pojawieniem się nowego życiowego celu, co wyraziło się moim odejściem z korporacji. Zanim to jednak nastąpiło, przez lata mocowałem się z uczuciem poirytowania, a kluczową sprawą dla mojego rozwoju były relacje w mojej rodzinie.

Problem irytacji stanowił dla mnie wyzwanie w ciągu wielu lat. Obserwując siebie zauważyłem, że narastał on, gdy przywiązywałem zbyt dużą wagę do wykonywanej czynności, na przykład, podczas oglądania ulubionego programu telewizyjnego. Czułem się poirytowany, gdy ktoś, chcąc na przykład porozmawiać, przerywał mi. To była jednak tylko część problemu. Moje zbywanie potrzeb i priorytetów innych ludzi również napędzało moje przywiązania. Byłem samolubny.

Nie mogłem jednak udawać, że nie widzę jak ludzie wokół mnie dorastali i zmieniali się. Moje dzieci stawały się nastolatkami i wkrótce potem skończyły dwudziesty rok życia. Tymczasem, w miarę upływu lat, moja żona stawała się coraz bardziej pewna siebie i rezolutna. Co z tego wynikało? Tyle, że sposób, w jaki odnosiłem się do żony i dzieci musiał się zmienić, tak jak oni się zmienili. Musiałem uwolnić się od mojej starej osobowości.

To, oraz pomoc Arcane School nauczyło mnie obserwować moje zachowania i moją psychikę. W miarę jak uświadamiałem sobie, że moja rosnąca władza i wpływy wymagały ode mnie większej niż dotychczas dojrzałości, stawałem się coraz mądrzejszy. Wcześniej, szczerze mówiąc, moja władza w domu płynęła z mojej przewagi fizycznej – byłem największy i najsilniejszy – co jednak nie było, jak zdałem sobie z tego sprawę, bazą do stworzenia długotrwałych i dobrych związków. Dostrzegłem również, że muszę zacząć traktować moje dzieci jak dorosłe osoby i tak też z nimi rozmawiać. W końcu uświadomiłem sobie, że muszę przestać być niewolnikiem własnego ego i jego samolubnych pragnień, a tym samym zmienić mój lekceważący stosunek do priorytetów innych osób. Musiałem zacząć postrzegać ich, jako osoby równie ważne, co ja sam.

Być może uważacie, że tak właśnie powinien wyglądać normalny rozwój psychologiczny rodzica i małżonka. Wspominam jednak o tym, ponieważ czułem, że to moja rodzina powinna mi była służyć. Musiałem więc zmienić swoją postawę, ponieważ moje nawyki i ciągłe irytacje stały się duchowymi blokadami rozwoju mojej rodziny, a także mojego.

Dzięki dyscyplinie medytacji i moim świadomym wysiłkom zmierzającym do wyplenienia uczucia poirytowania w domu, stopniowo stałem się mniej nerwowy i rzadziej wpadałem w złość. Wiedziałem, że tego nie wymyśliłem, gdy po wielu latach dzieci wspomniały moją zmianę. Nauczyłem się, że obserwując własną psychikę i używając siły woli dla uzyskania świadomych zachowań, mogę doprowadzić do zmiany osobowości.

Jednakże wyeliminowanie irytacji (i jego efektów) było o wiele trudniejsze na gruncie zawodowym, gdzie zajmowałem pozycję lidera. Byłem przywiązany do osiągania konkretnych wyników, a lęk przed porażką tylko wzmagał to przywiązanie i dlatego tonąłem w emocjach i bywałem poirytowany. Zanim zdałem sobie z tego sprawę, moje poczucie samego siebie uzależniło się od moich osiągnięć i wszystko, co im zagrażało, zagrażało automatycznie mnie. Wówczas jednak o tym nie wiedziałem. W domu nie musiałem mierzyć się z takimi zobowiązaniami, było mi więc łatwiej.

 

Intuicja, kreatywność i poczucie szerszego pola posługi

Jedną z bardziej interesujących zmian, jakie w miarę upływu czasu w sobie zaobserwowałem, dotyczyła mojej kreatywności. Wcześniej w pracy uważano, że mam umysł analityczny, a nie twórczy. Kiedy jednak dobiegłem czterdziestki, dowody zaczęły być niepodważalne: wprowadzałem w życie nowe pomysły. Zastanawiało mnie to. Psycholog korporacji powiedział mi dekadę wcześniej, że nie jestem osobą twórczą, a oto wpadałem na prawdziwie nowe, kreatywne pomysły. Brzmi to nieco górnolotnie, ale taka była prawda.  

Gdy się nad tym zastanawiałem, uznałem, że zawdzięczam to medytacji. Przez lata medytowałem codziennie przez dwadzieścia minut, przez co ogromnie zwiększyła się moja zdolność koncentracji. Wraz z koncentracją pojawił się mentalny spokój, a wraz z nim zdolność wsłuchiwania się w głos intuicji. Gdy spoglądam wstecz, pamiętam, że przez długi czas Arcane School zachęcała nas do medytowania nad jakimś zdaniem i notowania nowych myśli, rzucających światło na owe zagadnienie. Taki rodzaj medytacji rozwinął moją intuicję i kreatywność.

W końcu lat 90-tych zacząłem przeczuwać swoje przyszłe pole posługi, a mianowicie skupienie się na pomocy liderom biznesu w lepszym wykonywaniu ich pracy dzięki wprowadzeniu perspektywy psychologicznej i praktycznej duchowości. Dotyczyło to jednak nie tylko liderów biznesu. Czułem, że mogę zaoferować młodym ludziom nowe koncept szkolenia biznesowego. Poza tym czułem, że mogę zabrać głos w rodzącej się debacie na temat przyszłej roli i form biznesu. Nie byłem pewien, jak to zrobię, czułem jednak, że przyjmie to formę pisemną.

Wspominam o tym etapie rozwoju z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że idee te pozostawały we mnie i wpłynęły na moje późniejsze odejście z korporacyjnego życia, co było rezultatem mojego tak zwanego czwartego kryzysu. Po drugie dlatego, że etap ten uczynił mnie bardziej świadomym tego, co działo się na tym polu w szerokim świecie. Zacząłem dostrzegać książki i strony internetowe poświęcone tej tematyce i zdałem sobie sprawę, że nie będę w tym ani jedyny ani wyjątkowy, co trzymało moje ego w szachu. Miałem świadomość, że jeśli to faktycznie będzie polem mojej przyszłej posługi, to stanę się jednym z uczestników szerszego ruchu.

 

Próba zrozumienia i stosowania pozytywnej nieszkodliwości

Gdy po raz pierwszy zostałem dyrektorem, musiałem skonfrontować się z trudnym we współpracy kierownikiem sprzedaży, który pracował w branży od dwudziestu pięciu lat. Onieśmielał swoich pracowników, ograniczał ich wolność i, w mojej opinii, stawał na drodze ich rozwoju. Zatrzymałem go jednak na stanowisku, ograniczywszy jego rolę do stania się częścią większej zreorganizowanej struktury, z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że obawiałem się negatywnej reakcji dobrze znających go klientów. Po drugie po to, by ćwiczyć swoją nieszkodliwość. Po trzecie dlatego, ponieważ naiwnie – i egoistycznie, jak się później okazało – wierzyłem, że mogę go „nawrócić.” Po mniej więcej roku nie udało mi się, więc uczyniłem jego stanowisko zbędnym. Odchodząc, czuł do mnie urazę. Wiedziałem, że nie udało mi się połączyć bycia stanowczym i nieszkodliwym, tak, jak powinien nauczyć się tego uduchowiony lider.

Problem usiłowania „pozostania nieszkodliwym nie przemilczając sprawy” pojawiał się kilkukrotnie w ciągu nadchodzących lat. Nauczyłem się, że łatwo być nieszkodliwym, jeśli jest się słabym i nie dysponujesz możliwością wyrządzenia innym krzywdy, albo jeśli zdecyduje się unikać odpowiedzialności. Nie jest to jednak łatwe, gdy ma się władzę i próbuje spełniać swoją rolę. Trudno mi było ustalić, jaką przyjmę zasadę postępowania, ponieważ zachęta bycia „pozytywnie nieszkodliwym” – temat powtarzający się w książkach Bailey – choć brzmiała słusznie, to jednak wydawała się niejasna i trudna do zrealizowania. Wiedziałem, że nie rozumiem tej koncepcji na tyle dobrze, by efektywnie ją realizować. Nie będę przytaczać szczegółów, ale chcę krótko przywołać pewien epizod, dzięki któremu w końcu zacząłem rozumieć i stosować regułę nieustannej pozytywnej nieszkodliwości. 

Zaczął „szarpać się” ze swoimi obowiązkami, stał się spięty i asekurancki, a w pewnym momencie zrzucił winę za coś, czego się dopuścił na jednego ze swoich współpracowników. Jego koledzy zauważyli ten postępek i wyrazili swoje zdecydowane niezadowolenie. Z tego powodu załamał się i spędził dwa miesiące na zwolnieniu lekarskim, jednakże koledzy mu nie współczuli. Jeden z nich nalegał, abym go zwolnił, aby zachować morale zespołu oraz – jak jasno się wyraził – szacunek współpracowników w stosunku do mnie samego.

Męczyłem się tygodniami, próbując podjąć decyzję. Rozumowałem, że jeśli go zwolnię, wyrządzę mu psychologiczną krzywdę, nie dając mu szansy na a) naprawienie swojej winy, b) odbudowanie poczucia swojej wartości. Z drugiej strony jedną z moich zasad było stawianie dobra zespołu ponad dobro jednostki. Czułem się zagubiony. Jednak w końcu odpowiedź pojawiła się sama.

Zdecydowałem, że istnieje wyższa racja niż ta dotycząca integralności zespołu, której byłem wielkim zwolennikiem. Była nią prawda pozytywnej nieszkodliwości. Nie chciałem skrzywdzić tego człowieka, a byłem niemal pewny, że tak się stanie, jeśli go zwolnię. Jednakże, jako lider, musiałem zaakceptować swoją odpowiedzialność wobec całego zespołu. Wspomniany pracownik musiał udowodnić, że był odpowiednią osobą, która potrafi efektywnie współpracować z kolegami.

Dałem mu zatem szansę. Po powrocie opisałem mu problem i kwestie, które go dotyczyły. Dwie z nich wiązały się z jego przywódczą aurą, a jedna z błędem, którego się dopuścił, za które musiał przeprosić skrzywdzoną osobę i przyznać się do winy przed kolegami. Postawiłem mu ultimatum: „Pomogę ci naprawić błąd, ale musisz zmienić trzy rzeczy.” Kryło się za tym twarde przesłanie, mówiące: „Jeśli nie jesteś na to gotowy, wylatujesz.” Podjął wyzwanie. Przeprosił kolegów, przestał zachowywać się jak przywódca i stał się szczęśliwszym człowiekiem, który teraz lepiej rozumiał samego siebie.

Co najważniejsze, po dziesięciu latach znalazłem „drogę środka” kryjącą się w praktykowaniu zasady pozytywnej nieszkodliwości. Przewodnia myśl przy stosowaniu zasady nieszkodliwości, która pozwalała mi unikać krzywdzenia innych bez uciekania od odpowiedzialności, była czymś oczywistym, czego wcześniej nie dostrzegałem. Brzmiała: „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe.”

Wkrótce jednak miałem się przekonać, że nie był to cały sekret. Mówię o tym, ponieważ w tym samym czasie, gdy borykałem się z tym problemem, nieświadomie krzywdziłem jedną z koleżanek poprzez ciągłe krytykowanie jej i irytowanie się jej kiepskimi wynikami w pracy. Skupiwszy się wyłącznie na jej zawodowych osiągnięciach nie zauważałem, że przechodziła przez psychiczny kryzys. Moja irytacja tylko pogarszała jej stan.

Sytuacja ta jednak coś we mnie zmieniła. To było niezwykłe, lecz zacząłem odczuwać ból tej osoby. Zacząłem odczuwać, jak to jest być nią, przez co czułem silne współczucie dla niej samej i jej położenia. Niestety nie uzdrowiło to naszej relacji zawodowej, bo koleżanka zdecydowała, że ma dość i opuściła firmę. Wydarzenie to silne wpłynęło na moją osobę. Czułem pewien rodzaj połączenia naszych dusz, chociaż ona tego nie odczuła. W rzeczy samej, gdy odchodziła była na mnie zła.

Wtedy właśnie z przerażeniem zdałem sobie sprawę z tego, że w moim życiu zawodowym funkcjonował pewien schemat. Za każdym razem, gdy podejmowałem pracę jako dyrektor, pojawiała się jakaś osoba, która cierpiała z powodu mojego krytycyzmu, w momencie niespełnienia stawianych jej wymagań. Świadomość tego nie była nieprzyjemna. Wiedziałem jednak, że muszę wziąć odpowiedzialność za swoje zachowanie i postawę.

Wyciągnąłem z tego naukę, że stosowanie w pracy zasady nieszkodliwości zależało od trzech czynników, a nie od jednego, jak pierwotnie sądziłem. Po pierwsze, należy być na tyle mądrym, by umieć zastosować regułę „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” bez unikania odpowiedzialności za utrzymanie wysokiej jakości produkcji. Po drugie, należy unikać zbytniego przywiązywania się do obiektu pożądania – w moim wypadku wyniki biznesowe – co tworzy pożywkę dla frustracji, irytacji i krzywdzenia innych. Po trzecie, należy połączyć dusze w empatii (miłości) do danej osoby.

Podsumowując, lekcja pozytywnej nieszkodliwości uwrażliwiła mnie na kwestię posiadanej władzy i wpływu, jaki wywierałem na ludzi. Nauczyła mnie jak praktykować pozytywną nieszkodliwość i równoważyć siłę miłością. Ukazała mi również, że nadszedł dobry moment na rozszerzenie pola mojej posługi, ponieważ czułem się gotowy do zmiany. 

----------------------------------------------------- 
1  Raja Yoga – "Joga Królewska" jest formą medytacji, w której umysł jest ćwiczony w koncentrowaniu się na jednym punkcie. Ma to na celu jego uspokojenie w kilku kolejnych etapach co kulminuje w samadhi (rodzaju oświecenia).
 Neale Donald Walsch – Prawdopodobnie chodzi tu o jego książkę „Rozmowy z Bogiem”.

Dalszy ciąg tekstu znajdziesz w witrynie Kim Michaels dla pragnących czegoś więcej

___
UWAGA! Drogi Gościu, niniejszą witrynę możesz studiować na własną rękę i poniekąd "na własne ryzyko", ale jeśli chcesz z wędrówki po niej wynieść maksymalną korzyść i w niej "nie zbłądzić" proponujemy Ci nasze przewodnictwo i kontynuację lektury informacji: 

Kolejność lektury przesłań i korzystanie z narzędzi duchowych tej witryny


Copyright © Kim Michaels
Copyright dla tłumaczenia © Paweł Kontny 

Generic selectors
Exact matches only
Search in title
Search in content
Post Type Selectors
Search in posts
Search in pages





    Podaj wynik dodawania: + 43 = 51